Witajcie w ten piękny słoneczny dzień. Coś mi się zdaje,
że wreszcie będzie ładnie i wiosna na dobre już zagości.
W najbliższych dniach planuję dni spędzać w ogrodzie, bo pracy moc i nadrobić zaległości wypada, dlatego dzisiaj jeszcze wykorzystam wolną chwilkę i pobędę tu z Wami troszeczkę. Pooglądałam sobie Wasze blogi, poczytałam i stwierdzam jednoznacznie, że zdolne osóbki z Was. Prace są prześliczne
i pomysłowe a niektóre wręcz zachwycające. Muszę powiedzieć, że kiedy jeszcze nie wkroczyłam w świat blogosfery, sądziłam, że rękodzieło w naszym kraju to bardzo niszowa działalność. Jakże wielkie było moje zdumienie, gdy odkryłam Wasze blogi. Wydaje się, że wszystkie kobietki, te starsze ( mam na myśli, te w moim wieku) i te młodziutkie jeszcze, całymi dniami coś tworzą i tworzą to z pasją i wielkim zamiłowaniem. Podziwiam Was za to szczerze.
Jakiś czas temu zakończyłam remont i jest już ładnie. Jednak zawsze czegoś mi jeszcze brakuje. Taką rzeczą był zegar do kuchni, jakiś czasometr, by nie tracić orientacji
w upływających godzinach. Przeglądałam sporo stron internetowych, pochodziłam po sklepach i jakoś nic specjalnego nie wpadło mi w oko. Owszem jest sporo zegarów typu plastik w niezbyt udane wzorki. Pomyślałam, że może decopage. Owszem jednak były co nieco pstrokate. Pozostało mi stworzyć sobie swój własny zegar, taki jaki by mi odpowiadał. Poszperałam po internecie i zakupiłam sobie bazę i oddzielnie mechanizm zegara. Na początek musiałam wyciąć otwór pod zegar
i przygotować zawieszkę. Potem poszło już łatwo. Farba, szlifowanie, farba i zabawa z naklejaniem motywów z serwetki. To lubię najbardziej. Kilkukrotne lakierowanie i efekt jest dla mnie satysfakcjonujący. Pasuje do mojej kuchni i jest dość stonowany. Teraz mogę z zegarem na ścianie planować co, kiedy i jak.
Przed rozpoczęciem pracy mój zegar był tylko makietą dzbanka wyciętego z płyty MDF. Widać śróbki, które mocują zawieszki.
Po pomalowaniu, powoli nabierał ogłady.
A tak wygląda na ścianie.
Wiecie już też, że czasem lubię odnawiać stare mebelki. Tym razem padło na krzesło, które całymi latam
stało w mojej przepastnej piwniczce i od zawsze wiedziałam, że w końcu stanie w mojej kuchni. Doczekało się. Krzesło liczy sobie z 80 lat i pamiętam go w kuchni mojej babci. Gdy go wyciągnełam na światło dzienne nie wyglądało zachęcająco. Czas jednak zrobił swoje.
No nic. Wzięłam do ręki opalarkę i zdjęłam wszystkie warstwy starej farby. Było tego trochę, bo przez te lata pewnie było malowane wielokrotnie. Po tym zabiegu moje krzesło wyglądało jak obdarte ze skóry. Okazało się jednak, że jest wykonane z czystego dębu i to przez prawdziwego mistrza stolarskiego. Po tylu latach nie rozeschło się nawet na milimetr i wszystkie czopy trzymały mocno.
Teraz przyszła kolej na szlifowanie. Nie mam szlifierki elektrycznej więc pozostało mi żmudne szlifowanie ręczne. Siedzisko ze sklejki nie nadawało się do niczego wiec je wyrzuciłam, przycinając z nowej sklejki identyczne. Po wielokrotnym malowaniu cieniutkimi warstwami, by nie powstały niechciane nacieki farby, byłam już zadowolona, a babcine krzesełko dostało jeszcze poduszkę z kokardkami i stoi dumnie w kuchni. Zasiadam na nim, włączając laptopa. Mamcia tradycyjnie nie chciała przecierek itp. dekoracji więc jest bielusieńkie.
Pozdrawiam Was kochani serdecznie i do miłego przeczytania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wszystkim zaglądającym i zostawiajacym komentarze, serdecznie dziękuję za odwiedziny i odrobinę uwagi.